Archwium dla

wrzesień, 2012

...

Niby-sernik, czyli deser waniliowy z ricottą i malinami

Brak komentarzy

Z sernikiem ten deser ma w sumie tylko tyle wspólnego, że również zawiera ser :-)

A właściwie miękką ricottę.

I jest niezwykle prostym deserem dla miłośników malin i bitej śmietany, czyli dla mojej rodziny i dziejszego Gościa, na przykład :-)

Tegoroczny urodzaj malin (teraz szczególnie pysznych i zniewalająco słodkich) sprawia, że nie mogę się powstrzymać, ilekroć widzę je na straganie. Kupuję, zjadam połowę w drodze do domu, a potem zastanawiam się, co tu zrobić z reszty? Koniecznie jakiś deser ze świeżymi malinami! Bo przecież zaraz już ich nie będzie….

Niby-sernik czyli krem waniliowy z malinami i ricottą

4 porcje

 

250 ml śmietanki kremówki

ok. 40 g cukru pudru

100 g miękkiej ricotty

1 łyżeczka (mojej ulubionej) pasty waniliowej Madagascar Bourbon, Pure Vanilla Bean Paste, Nielsen-Massey

1 kopiata łyżeczka żelatyny rozpuszczonej w niedużej ilości (około 50 ml) gorącej wody

około 200-250g świeżych malin ( kilka zostawić do dekoracji)

listki mięty do dekoracji

kilka kawałków gorzkiej czekolady rozpuszczonej( w kuchence mikrofalowej albo gorącej kąpieli, ja rozpuszczam czekoladę w kuchence mikrofalowej) i wymieszanej ze śmietanką kremówką (tyle śmietanki, żeby czekolada miała lekko płynną konsystencję, w sam raz do ozdobienia/polania deseru)

 

Śmietankę kremówkę ubiłam, dodałam pod koniec ubijania cukier i wanilię. Dodałam ricottę i jeszcze dalej przez chwilę ubijałam. Rozgniotłam delikatnie maliny i dodałam do miksowanego kremu. Na koniec dodałam rozpuszczona i przestudzona żelatynę i  dobrze wszystko wymieszałam.

Krem przełożyłam do pucharków, ozdobiłam odłożonymi malinami i wstawiłam do lodówki. Przed podaniem ozdobiłam czekoladą (roztopioną wcześniej i wymieszaną ze śmietanką) i listkami mięty.

 

Smacznego,

 

 

Basia

Lazania z dynią i pieczonym butternut squash

Brak komentarzy

O istnieniu butternut squash dowiedziałam się od Ewy kilka lat temu. To owoc,  albo – jeśli wolicie- warzywo z rodziny dyniowatych i, w gruncie rzeczy, najbardziej do niej podobne pod względem smaku i jakości miąższu. Zupełnie nie wiem, czemu nie można kupić go w Polsce? Nie widziałam tu ani owoców, ani nasion. No i oczywiście nie ma polskiej nazwy, wiec będę się męczyć w odmianie tego słowa….

Butternut squash popularny jest w USA i Australii, w Wielkiej Brytanii, jak mówi Ewa, znany jest podobno od niedawna.

W zeszłym roku Ewa dała nam jedną rozsadę butternuta, ale nie udało nam się wyhodować dojrzałego owocu. Wprawdzie zawiązał się, ale zgnił zanim dorósł :-(

W tym roku dostałam od Ewy kilka sadzonek. Posadziłam  je wraz z innymi dyniami i cukiniami w ogrodzie. Udało mi się wyhodować tylko dwa owoce. Reszta zawiązanych owoców gniła jeszcze w początkowym stadium. Czyżby  nie podobało im się tu? Może powinny być sadzone wcześniej? Spróbuję znów w przyszłym roku, bo bardzo podoba mi się ten butternut!

I właśnie  przygotowałam lazanię (albo, jeśli wolicie, to lasagne) z dynią i  jednym z tych dwóch moich „butternutów”.

Zaczęłam od przygotowania butternuta. Rozgrzałam piekarnik do około 200 stopni i włożyłam do niego cały owoc, piekłam przez około 20 minut. Wyjęłam z piekarnika, przekroiłam na ćwiartki, położyłam na blaszce  i znów włożyłam do piekarnika. Tym razem na około 30 minut. Włożyłam tam również kawałki dyni, obranej i pokrojonej na mniejsze części.

Najpierw wyjęłam dynię, zmiksowałam ją z cynamonem, imbirem, gałka muszkatołową, solą, cukrem demerara i Golden Syrup. Odstawiłam zmiksowaną dynię.

Przygotowałam ser, wymieszałam ricottę z około połową utartego parmezanu i połową mozzarelli.

Gdy butternut zaczął się delikatnie złocić tu i ówdzie, wyjęłam go z piekarnika, zdjęłam skórę i pokroiłam w niedużą kostkę, taką o boku około 1,5 czy 2 cm.

Niezbyt duże naczynie do zapiekania wysmarowałam oliwą, położyłam na dnie 1/3 sosu z dyni, następnie położyłam warstwę lazanii, a na niej 1/2 ricotty z mozzarellą i parmezanem, wyłożyłam równą warstwę pokrojonego w kostkę butternuta i polałam 1/3 sosu z dyni. Znów położyłam warstwę lazanii, na niej drugą połowę ricotty, posmarowałam dokładnie  ostatnią częścią sosu dyniowego, posypałam resztą mozzarelli i parmezanu. Dobrze, żeby ta górna warstwa lazanii był dokładnie przykryta serem i sosem, żeby makaron mógł zmięknąć i nie wysechł podczas pieczenia. Tego farszu i sosu nie jest bardzo dużo, wiec trzeba dobrze nimi gospodarować.

Wstawiłam do piekarnika rozgrzanego do około 160 stopni na około 50 minut, w połowie czasu pieczenia przykryłam lazanię folią aluminiową, bo obawiałam się, że za bardzo się przypiecze i wyschnie.

Wyjęłam ją z piekarnika, gdy była złocista z wierzchu. Lazanię, przykrytą folią aluminiową, pozostawiłam w temperaturze pokojowej na około 20 minut przed podaniem.

Myślę, że w polskich warunkach, w sytuacji braku butternuta, można zamiennie użyć więcej dyni (i postępować dokładnie tak, jak z butternut squash). Można na przykład użyć dwu rodzajów dyni, w różnych kolorach. Ale jeśli będzie to tylko jeden rodzaj, to i tak na pewno wyjdzie fantastycznie, bardzo polecam! Bo to naprawdę bardzo smaczne i ciekawe danie.

 

Lazania z dynią i pieczonym butternutem 

ok. 4 porcje

 

1 butternut squash

około 300 g dyni bez skóry i pestek

1/2 łyżeczki mielonego cynamonu

1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej

1/8 łyżeczki mielonego imbiru

1/4 łyżeczki mielonego pieprzu

łyżka cukru demerara

1/2 łyżeczki soli do sosu dyniowego i troche do posypania butternuta już pokrojonego i upieczonego.

łyżka Golden Syrup (  albo zamiast druga łyżka cukru demerara)

oliwa do posmarowania naczynia

ok. 150 g miękkiej ricotty

125 g pokrojonej drobno mozzarelli

75 g utartego parmezanu

5 arkuszy gotowej lazanii (na każdą warstwę zużyłam 2 i pół)

 

 

Smacznego,

 

Basia

 

Drożdżowe ciasto ze śliwkami

Brak komentarzy

 

Dziś przed południem wybierałam się na zakupy z myślą, że kupię śliwki i upiekę najłatwiejsze ciasto w świecie (pisałam tu o nim  strasznie dawno temu, bo 20 marca 2010 roku :-) ),  którego nie piekłam naprawdę bardzo dawno, a o istnieniu którego, przypomniała mi wczoraj Danusia :-)

Kiedy wyszłam z domu, okazało się, że pada deszcz i jest zimno i nieprzyjemnie.

Zrobiłam zaplanowane zakupy i kupiłam również śliwki, ale stwierdziłam, że w taką pogodę, to trzeba jednak upiec ciasto drożdżowe!

I tak powstało dzisiejsze drożdżowe ciasto ze śliwkami i powidłami.

I choć pogoda poprawiła się, zrobiło się słonecznie i ciepło, to ciasto ciągle pysznie pasowało do dzisiejszego dnia :-)

Ciasto drożdżowe ze śliwkami i powidłami

 

500 g mąki

160 g masła roztopionego

2 jajka

ok.250 ml ciepłego mleka

42 g drożdży

150 g cukru

spora szczypta soli

łyżeczka naturalnej esencji waniliowej

500 g śliwek węgierek

275 g powideł śliwkowych wymieszanych z różą (płatkami róży utartymi z cukrem)

cukier puder do posypania gotowego ciasta

 

 

W ciepłym mleku z dodatkiem 1 łyżki cukru rozmieszałam drożdże i zostawiłam, żeby wyrosły.

W misce wymieszałam mąkę z cukrem, dodałam sól, 2 jajka i wyrośnięte w mleku drożdże, dodałam esencję waniliową i wyrabiałam robotem przez około 10 minut, dodałam roztopione masło i dalej wyrabiałam, aż ciasto wchłonęło tłuszcz. Zostawiłam ciasto, żeby wyrosło. Dziś, gdy robiłam ciasto, trudno było  o ciepłe miejsce do wyrastania, więc ciasto rosło raczej wolno.

Rozgrzałam piekarnik do około 170 stopni.

Wyrośnięte trochę ciasto, pewnie po około godzinie, włożyłam do okrągłej formy o średnicy około 30 cm, wyłożonej wcześniej papierem do pieczenia. Ciasto z wierzchu posmarowałam powidłami wymieszanymi z różą, starając się zostawić około centymetrowy nieposmarowany pasek wokół brzegu, żeby powidła nie przypaliły się. Na powidłach ułożyłam połówki śliwek (skórką w dół) i lekko wcisnęłam do ciasta.

Piekłam przez około 45 minut, najpierw w temperaturze około 170 stopni, po około 20 minutach zmniejszyłam temperaturę do około 150 stopni.

Gotowe, przyrumienione ciasto wyjęłam z piekarnika i posypałam cukrem pudrem.

 

 

 

Smacznego,

 

Basia

 

Ciasto z dyni

Komentarzy - 2

 

Po ugotowaniu parę dni temu tajskiej zupy z dyni, w lodówce została druga połowa rozkrojonej dyni. Zabezpieczyłam ją folią do żywności, więc nie wyschła i nic złego nie stało się z nią.

Dziś upiekłam ciasto z jej dodatkiem. Do tej pory jedynie słyszałam o cieście z dynią, nigdy jednak nie piekłam go. Poszukałam tu i ówdzie receptur na takie ciasto  i w rezultacie… zrobiłam je według własnego przepisu :-)

Ciasto jest pyszne. Smakuje trochę jak delikatny piernik, to za sprawą cynamonu, imbiru i goździków. I bardzo fajnie z nim komponują się orzechy laskowe. Jak lubicie rodzynki, to spokojnie można je również dodać, najlepiej wymoczone wcześniej w rumie, albo przynajmniej w soku z jabłek, jak gdzieś przeczytałam.

Rozgrzałam piekarnik do około 180 stopni. Na papierze do pieczenia położyłam dynię pokrojoną na kawałki, wcześniej obraną ze skóry. Piekłam ją pewnie około 20 minut. Wyjęłam z piekarnika, jak zmiękła, wrzuciłam do blendera, gdy trochę przestygła i zmiksowałam, dodałam podczas miksowania mleko.

W misce robota ubiłam jajka z cukrem demerara na puszysty krem, dodałam esencję waniliową, przyprawy, dynię z mlekiem, następnie dodałam mąkę z proszkiem i sodą oraz olej i całość jeszcze przez chwile miksowałam. Dodałam posiekane orzechy i jeszcze całość wymieszałam. Przygotowane ciasto przełożyłam do formy – keksówki – wyłożonej papierem do pieczenia i wstawiłam do piekarnika. Piekłam około 45 minut, sprawdziłam patyczkiem, zanim wyjęłam z piekarnika. Ciasto wyrosło dość niesymetrycznie, zupełnie nie wiem, czemu z jednej strony było wyższe? Ale to nie ma zasadniczo znaczenia, bo jest naprawdę pyszne.

Moja Córka posmarowała jeszcze kawałek ciasta powidłami i to też był dobry pomysł :-)

 

Ciasto z dynią i orzechami

 

350 g dyni (po upieczeniu pozostało 220 g)

300 g mąki

3 jajka

150 g cukru demerara

1 łyżeczka naturalnej esencji z wanilii

1/2 łyżeczki cynamonu

1/4 łyżeczki imbiru

1/8 łyżeczki goździków mielonych( moje były utłuczone w moździerzu)

100 ml mleka

1 łyżeczka sody

1 łyżeczka proszku do pieczenia

50 g oleju

50 g orzechów laskowych pokrojonych grubo

 

 

 

Smacznego,

 

Basia

 

 

Moje wielkie dyniobranie i zupa z dyni na sposób tajski

Komentarzy - 2

 

No i przyszedł czas dyniowych zbiorów!

Pierwszy raz wyhodowałyśmy z Córką w naszym ogrodzie ich tyle.

Posadziłyśmy kilka odmian, nie wszystkie jednak wyrosły. Niesamowita jest jedna, ogromna,  ważąca chyba ze 20 kilogramów! Teraz zastanawiam się, jak je przechować, bo nie mam piwnicy…?

No i ugotowałam pierwszą zupę z dyni. Wybrałam taką najmniejszą dynię, rozkroiłam i na zupę zużyłam mniej więcej połowę. To było 750 g samego miąższu dyniowego, czyli już po  odkrojeniu twardej skóry i wycięciu pestek.

 

Dynię pokroiłam w niedużą kostkę, pokroiłam też cebulę.  Na oliwie zeszkliłam cebulę, dodałam czosnek i dodałam też pokrojoną dynię. Dodałam Red Curry Paste i mieloną kolendrę i dusiłam, aż dynia trochę zmiękła. Pamiętajcie, że ta pasta jest OSTRA! Często w tajskich przepisach używa się jej naprawdę dużej ilości. Ja już wielokrotnie sprawdziłam i rekomenduję ostrożność w ilości dodawanej do potraw. Moja dzisiejsza zupa, z tą niewielką ilością Red Curry Paste, też jest dosyć ostra.

Dodałam mleko kokosowe i utłuczone w moździerzu liście kafiru.

Przez chwilę całość gotowałam, następnie przerzuciłam do blendera i zmiksowałam.

Doprawiłam cukrem trzcinowym, solą i sokiem z cytryny.

 

 

Zupa z dyni na sposób tajski

 

3-4 porcje

 

750 g miąższu dyni ( po zdjęciu skóry i usunięciu pestek)

mleko kokosowe (ok 700 ml wody i 70 g mleka kokosowego w proszku)

1 cebula posiekana

rozgnieciony ząbek czosnku

łyżeczka mielonej kolendry

łyżeczka płaska Red Curry Paste

około 1 łyżki cukru trzcinowego demerara (lub więcej, sami sprawdźcie)

sok z około 1/4 cytryny

sól według uznania

 

 

Fajnie posypać gotową zupę siekaną kolendrą, jeśli ją lubicie. Jeśli nie,  to można nie dawać świeżych ziół, albo dać takie, jak lubicie.

Ja dałam listki naszego ogrodowego tymianku, który ma niezwykły, cytrynowy smak.

Oczywiście można podać tę zupę z grzankami z bułki czy bagietki.

 

Smacznego,

 

Basia

 

 

 

 

 

Urodzinowy torcik bardzo czekoladowy

Komentarzy - 3

Od pewnego czasu moja Córka ma kompletnego bzika na punkcie czekolady, więc nie byłam zupełnie zaskoczona, kiedy na moje pytanie, jaki chce tort na urodziny, odpowiedziała, że czekoladowy!

Wspominała coś o spodzie czekoladowym i musie czekoladowym na górze.

Poszukałam i znalazłam. Przepis pochodzi z książki Maureen McKeon, Crave: A Passion for Chocolate. Jak to zwykle u mnie bywa, przepis jest trochę zmodyfikowany w stosunku do oryginalnej wersji.

 

Ciastko składa się z dwóch warstw, jednej pieczonej, tej na spodzie. Druga warstwa jest wyłożona na wierzch, po wystygnięciu upieczonego spodu. Ta warstwa zawiera żelatynę, trzeba uważać, żeby nie dać jej za dużo, żeby warstwa czekoladowego musu była puszysta i tylko utrwalona nieznacznie żelatyną.

 

Dolna warstwa jest u mnie o smaku pomarańczowym, uwielbiam połaczenie czekolady i pomarańczy, więc dodałam odrobinę naturalnej esencji pomarańczowej, naprawdę ODROBINĘ. Warstwa musu czekoladowego natomiast ma dodatek kawy i drobno posiekanej czekolady.

 

 

Intensywnie czekoladowy torcik

( tortownica około 23-24 cm , ale może być mniejsza np 20-22 cm, wtedy torcik będzie wyższy)

czekoladowy spód:

150 g gorzkiej  czekolady, minimum 70 %

150 g masła

150 g cukru

5 jajek

odrobina naturalnej esencji pomarańczowej

kopiata łyżka dobrego kakao

 

Rozgrzałam piekarnik do około 180 stopni.

Czekoladę rozpuściłam wraz z masłem, w kuchence mikrofalowej. Wymieszałam dokładnie.Oczywiście można to zrobić w gorącej kąpieli. Wystudziłam.

Żółtka ubiłam robotem, dodałam kakao i dalej miksowałam, dodałam wystudzoną masę czekoladowo- maślaną i esencję pomarańczową i dalej miksowałam. Osobno ubiłam białka na sztywną pianę, dodałam cukier i jeszcze miksowałam. Przełożyłam pianę do miski z czekoladowa masą i dokładnie, ale delikatnie wymieszałam całość.

Masę przełożyłam do formy dokładnie wyłożonej papierem do pieczenia. Wstawiłam do piekarnika i piekłam około 30 minut. Wierzch popękał. Wyjęłam ciasto z piekarnika i odstawiłam do wystygnięcia, wtedy ono opadło, głównie na środku. Tak ma być!

 

czekoladowy mus:

100 g czekolady gorzkiej j.w.

100 g masła

100 g cukru pudru

3 jajka

łyżka kakao, ale nie kopiata, jak do ciasta na spód

2-3 łyżki alkoholu, może być brandy, likier, ja dałam po prostu wódkę

2 całkiem płaskie łyżeczki (albo nawet mniej) żelatyny rozpuszczone w około 75 ml gorącej kawy zrobionej z 2 sporych łyżeczek dobrej kawy rozpuszczalnej (albo może być espresso)

 

około 100 g czekolady gorzkiej posiekanej drobno, część do wymiesznaia z musem, częśc do dekoracji wierzchu.

 

Czekoladę, jak wyżej, rozpuściłam z masłem i wymieszałam. Ostudziłam.

Żółtka (wyparzyłam wcześniej jajka)  ubiłam z kakao, dodałam czekoladę z masłem, dalej ubijałam. Osobno ubiłam pianę z białek, dodałam cukier puder i dalej jeszcze ubijałam, aż masa była gładka całkiem. Do masy czekoladowej dodałam żelatynę rozpuszczoną w kawie i przestudzoną, alkohol pianę z białek,  posiekaną czekoladę i wymieszałam delikatnie, ale dokładnie.

Warstwę tego musu wyłożyłam na wystudzony spód czekoladowy i z wierzchu posypałam posiekaną czekoladą.

Wstawiłam do lodówki.

Ten deser powinien spędzić wiele godzin zanim będzie podany. Ciasto musi nawilgnąć i wtedy jest doskonałe!

Najlepiej przed podaniem wyjąć deser z lodówki i doprowadzić do temperatury pokojowej. Wtedy jest najlepszy!

Kroić  ostrym nożem , najlepiej tak, jak zwykle torty się kroi, czyli nożem zanurzonym  wcześniej na chwilę  w gorącej wodzie.

 

Smacznego,

 

Basia

 

 

 

 

Facebook

Likebox Slider for WordPress