Archwium dla

styczeń, 2010

...

moz bil-laban na miły poczatek dnia

Brak komentarzy

Tak jak pisałam ostatnio, nie przepadam za zimą. Dlatego z ogromnym sentymentem wspominam taki swój rok, który nie miał prawdziwej polskiej zimy. Rok spędzony w ciepłym kraju. Najniższa temperatura, jaką sobie przypominam , to chyba +10 stopni w styczniu, i do tego w nocy!
Oczywiście w lecie temperatury też były znacznie wyższe niż w Polsce i zwykle przekraczały 35 stopni. Jednak niska wilgotność powietrza powodowała, że dużo łatwiej się te upały znosiło, niż dużo niższe temperatury podczas lata w Polsce, którym zwykle towarzyszy bardzo duża wilgotność.
Pobyt w Egipcie, to nie tylko inny klimat, to również zupełnie inne obyczaje i zwyczaje, inni ludzie i – co oczywiste- inna kuchnia.
Na pewno będę wracać tu do egipskiego jedzenia, tyle tam było wspaniałych smaków i zapachów! Część z nich weszła na stałe do mojej kuchni, a dzięki wakacyjnym wyjazdom do Egiptu odnawiam swoje zapasy przypraw i innych produktów potrzebnych do przygotowania arabskich smakołyków. Oczywiście takich, które mogę przechować przez dłuższy czas.
Egipt, to kraj wspaniałych owoców. Najlepsze na świecie mandarynki są właśnie tam! W listopadzie i grudniu, to ich sezon. Wprawdzie nie byłam na całym świecie jeszcze, ale nie wierzę, że smak mandarynek może być doskonalszy od tamtego! Najwspanialsze mango jadłam w Aleksandrii, w sierpniu. Zapach i aromat egipskiego melona nie może konkurować z żadnym innym, którego jadłam w całym swoim życiu. Podobnie z arbuzem, słodkim i esencjonalnym . Limonki choć są małe i nie tak okazałe, jak te dostępne w Polsce, to aromatem biją je na głowę! Pomarańcze w Egipcie mają swój sezon właściwie przez cały rok, tam nauczyłam się które pomarańcze najlepsze są do jedzenia, a które na sok. Z niezbyt dużych z gładką skórką, bardzo soczystych wyciska się sok, do jedzenia najlepsze są duże z pomarszczona skórą i takim jakby pępkiem . Zresztą po arabsku ich nazwa, to właśnie „takie co mają pępek”. W niezliczonych małych „soczkarniach” w Kairze od rana jest ruch. Ludzie wpadają na szklaneczkę soku z pomarańczy, taki sok- lemoniadę z limonki ( bardzo słodki napój, ze zmiksowanych całych limonek z dodatkiem wody i z właściwą dla Arabów bardzo dużą porcją cukru) albo sok z trzciny cukrowej. Wyciska się go ze świeżych łodyg trzciny cukrowej. Maszyna która to robi , niemiłosiernie hałasuje! Sok jest mętny, szary , słodkawy i dobrze gasi pragnienie, jednak nie jestem jego fanką.
Jedna taka mała soczkarnia znajdowała się na parterze kamienicy, w której mieszkałam i ten hałas miażdżonej trzciny słychać było doskonale u mnie w mieszkaniu, na czwartym piętrze! Oczywiście byłam częstym gościem tego miejsca, tam też odkryłam nieznany mi do tamtej pory koktajl.

Moz bil-laban, banan z mlekiem. Po prostu mocno zmiksowany z mlekiem dojrzały, słodki egipski banan . Ewentualnie z lodem i z dodatkiem cynamonu. Fenomenalne! A przecież to takie proste. Zakochałam się w tym koktajlu i szybko zaraziłam tym innych. Najważniejsze, żeby banan był naprawdę bardzo dojrzały, może mieć brązowe kropeczki na skórze, to nawet lepiej. Jest gwarancja, że jest właściwy. Ja , kiedy kupuję banany, zwykle zostawiam żeby dobrze dojrzały. Jeśli nikt nie pokusi się o zjedzenie ich w odpowiednim czasie, obieram je, łamię każdy na 2 czy 3 kawałki i zamrażam w woreczkach. Jest jak znalazł do koktajlu, kiedy tylko się go zapragnie.
Kiedyś znalazłam u Nigelli Lawson przepis na znacznie bogatszą wersję koktajlu z bananem i bardzo mi się ona spodobała. Ale to jest wersja dla większego łasucha!

2 porcje ( trochę zmodyfikowałam ten przepis Nigelli) :
1 banan
400 ml mleka
2 spore gałki lodów waniliowych
2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
3-4 łyżeczki czekolady rozpuszczalnej ( typu Nesquik)

Wszystkie składniki trzeba tylko włożyć do blendera i dobrze zmiksować.
I oczywiście zaraz wypić, ze smakiem!
Najlepiej rano…

To jest naprawdę bardzo przyjemny początek dnia!

Pochwała zimy

1 komentarz

Muszę przyznać, że szczerze nie lubię zimy. Jestem zdecydowanie ciepłolubnym stworzeniem.
Ale jakoś trzeba ją przetrwać, więc najlepiej znaleźć jakąś jej dobrą stronę … choć czasem trudno mi uwierzyć, że taka w ogóle istnieje!
Kiedyś usiłowałam sobie wmówić, że lubię jeździć na nartach. Spędzaliśmy zimę , wyjeżdżając z moją Rodziną często na weekendowe wypady narciarskie. Zimne do piekącego bólu i skostniałe ręce, tak samo zimne nogi, uwierające buty ( co mam zrobić, jeśli nie umiem kupić dobrych? Wszystkie kolejne były niewygodne), strome i oblodzone zbocza – wszystko było przeciwko mnie!
Więc jeśli nie zimowe sporty, to co? Jeśli chodzi o sport, to zimą doskonale sprawdza się fitness klub:-)
A co poza tym? No oczywiście gotowanie! Gotowanie tych wszystkich rozgrzewających zup, bigosów i sosów, na których jedzenie nigdy nie ma się ochoty wiosną i latem.
Ta strona zimy jest faktycznie niezwykle przyjemna i jestem całkiem bliska stwierdzenia, że lubię zimę w takim wydaniu.
Taką właśnie potrawą, dla której warto przeżyć tę zimną porę, jest minestrone, włoska zupa z przeróżnymi jarzynami i boczkiem, czasem z ryżem, a w innych recepturach z makaronem. Treściwa, w sam raz na zimę.
Przepisów na nią jest cała masa, pewnie nie wszystkie są równie smaczne dla każdego.
Ja mam swoją wersję tej zupy, która choć za każdym razem jest nieco inna, to jednak zawsze jest tak samo przyjemnie sycąca . I trudno się od niej oderwać.
Ma w sobie tyle dobrego, że porządny jej talerz wystarczy za cały obiad! (spokojnie! Zostanie jeszcze trochę miejsca na kolację ;-))

Jesienno-zimowa Minestrone

(na 4 porządne talerze)

2 niezbyt duże ziemniaki, pokrojone w kostkę około 1,5cm x 1,5cm

150 g cienkich plastrów boczku, pokrojonych na paseczki albo w kostkę

1 cebula posiekana drobno

puszka drobnej białej fasolki

2 ząbki czosnku

5 niedużych pomidorów bez skórki z puszki ( ok. 1/2 opakowania)

3 łyżki oliwy nie z pierwszego tłoczenia

nieduża cukinia pokrojona na plasterki o szerokości ok.6-8mm

100g makaronu fusilli albo innego, raczej drobnego.

50g utartego parmezanu

sól, cukier, suszona bazylia, majeranek, pieprz świeżo zmielony, szczypta chili

około 1,5 litra wody

W rondlu rozgrzać oliwę i gdy będzie gorąca, wrzucić na nią posiekaną cebulę, zgnieciony czosnek i pokrojony boczek. Przez chwilę (około 3-4 minut) smażyć uważając, żeby się nie przypaliło. Cebula ma być zeszklona tylko. Gdy będzie gotowe, wrzucić pokrojone ziemniaki, wlać wodę i dalej gotować. Po chwili (kolejne 5 minut) dodać cukinię, pomidory i makaron i jeszcze gotować tyle, ile wymaga makaron. Kto lubi rozgotowany makaron, ten może dłużej pogotować, kto nie lubi takiego- musi uważać z czasem gotowania.
Mnie nie przeszkadza rozgotowany (trochę!!) makaron w tej zupie. Ale jest to jedyny przypadek, kiedy akceptuję makaron ugotowany inaczej , niż al dente!
Gotową zupę, już na talerzu, posypujemy świeżo utartym parmezanem i ewentualnie polewamy kilkoma kroplami oliwy extra vergine. Nieźle pasuje do niej kawałek świeżego, dobrego, pszennego chleba.

Pycha!

Basia

P.S. Poza wspomnianymi zaletami tego dania, jest jeszcze jedna. To naprawdę niezwykle prosta zupa i do tego ekspresowa!

radość na śniadanie

1 komentarz
Wychowałam się w czasach, kiedy jedynymi dostępnymi płatkami śniadaniowymi były podłej jakości Corn Flakes. Mimo, że były naprawdę byle jakie, byliśmy szczęśliwi, że w ogóle są!
Podczas pobytu w Londynie, kiedy miałam 15 lat, zobaczyłam w sklepie półki uginające się od niezliczonej ilości kolorowych pudełek, w które zapakowane były zbożowe kółeczka, kuleczki i płatki , słodkie lub nie, cukrowane i glazurowane, z czekoladą albo z orzechami, istne cuda! Jak zazdrościłam tego angielskim dzieciom… Pamiętam z jaką przyjemnością przychodziłam na śniadanie, żeby zjeść przygotowaną przez ciocię Irkę miseczkę mleka z Weetabix i dodatkowo pokrojonym bananem. Czy jakiekolwiek dziecko zrozumie to teraz? Chyba nie… Kolejne moje wizyty u rodziny sprawiły, że odkryłam Jordan Crisp. Cudownie chrupiące muesli z dodatkiem liofilizowanych malin lub truskawek, albo w wersji orzechowej- z pekanami, orzechami laskowymi i brazylijskimi. Nie wiedzieć czemu, dzień zaczęty takim śniadaniem zawsze okazywał się udany. Nietrudno zgadnąć co zawierał mój bagaż powrotny, prawda? Ale ile można przywieźć ze sobą płatków w walizce? Z pewnością nie tyle, żeby wystarczyło do następnych wakacji… Cóż, trzeba było zatem wziąć sprawy w swoje ręce! I tak powstała moja granola.

Pieczone płatki owsiane z dodatkiem orzechów, ziaren, cukru trzcinowego i jeszcze paru składników.
Pierwsza moja granola z pewnością nie była doskonała, ale każda kolejna i udoskonalona wersja zbliżała się do zapamiętanego ideału. Ciągle jednak nie wiedziałam jak to zrobić, żeby płatki nie były całkiem sypkie, żeby zbijały się w większe kawałki. I wtedy z pomocą przyszła moja Córka z rewelacyjnym i jednocześnie całkiem prostym rozwiązaniem. Trzeba było dodać trochę mąki i mleka!
I choć teraz już można czasem w Almie lub Bomi kupić te angielskie płatki, to już nie robią na mnie takiego wrażenia jak dawniej. Chyba jednak wolę swoją granolę…

Granola

2 ½ filiżanki płatków owsianych ( zwykłych lub górskich, ale nie błyskawicznych, które są jakby połamane)
1 ½ filiżanki ( w sumie) orzechów laskowych, włoskich, słonecznika, wiórków kokosowych (lub innych orzechów i ziaren)
½ filiżanki oleju
½ filiżanki mleka
3 łyżki cukru demerara
1 łyżka cukru muscovado
1 łyżka syropu złocistego ( Golden Syrup) lub ostatecznie miodu
szczypta soli
1 łyżka mąki pszennej
Rozgrzać piekarnik do około 160 stopni.
Do miski wsypać płatki, orzechy, mąkę i sól. Wymieszać.
Połączyć olej z mlekiem, dodać cukier, dobrze wymieszać żeby cukier (a szczególnie muscovado ) rozpuścił się, wlać do miski z płatkami i dobrze wszystko wymieszać. Następnie dodać Golden Syrup i jeszcze raz wymieszać .
Blachę wyłożyć papierem do pieczenia, na nim rozłożyć luźno równą warstwę płatków.
Wstawić do piekarnika i piec aż płatki będą złote i chrupiące.
Żeby upiekły się równomiernie i nie przypaliły , kilkakrotnie podczas pieczenia trzeba je zamieszać.
Gdy będą gotowe, trzeba wyjąć blachę i zostawić je do całkowitego wystygnięcia. Przełożyć do szczelnego pojemnika dopiero gdy będą całkowicie zimne, wtedy długo zachowają świeżość i będą chrupiące.
Można je oczywiście jeść z mlekiem albo jogurtem na śniadanie, ale ja najbardziej lubię jeść je same i najchętniej wprost z puszki!
O każdej porze.
Basia

Zupa rybna zamiast odchudzania

1 komentarz

Odchudzanie się nie jest rzeczą ani łatwą ani przyjemną. Pewnie większość z nas przechodziła  przez to chociaż raz w życiu. Ja oczywiście też mam takie doświadczenia za sobą. I patrząc właśnie z tej perspektywy muszę  stwierdzić, że znacznie trudniejsze do zniesienia jest jednak odchudzanie się męża!
Moje diety polegały zwykle na tym, że nie jadłam. To było proste. Może niezbyt mądre i skuteczne ale chyba niekłopotliwe dla otoczenia. A męska dieta zobowiązuje!  I wygląda na to, że zobowiązuje  głównie mnie do przygotowania właściwej karmy.
Dieta białkowa, która wprawdzie jest dość skuteczna w redukcji tkanki tłuszczowej , niestety jest dość nudna.
Ciągle tylko chude mięso, chuda ryba, chudy twaróg i niewiele poza tym. Aż żyć się odechciewa… I gotować też!
Ale jednak nawet największego twardziela można  chyba namówić na małą dyspensę.
Tak oto powstała zupa , która mimo zawartości warzyw ( z którymi nie wolno podobno w tej diecie przesadzać) ,  sprawiła radość dość smutnemu już i wygłodzonemu  dietą białkową sybarycie.

Rozgrzewająca zupa rybna  ( około 5 porcji)

1 marchewka pokrojona drobno
1 cebula posiekana drobno
1 mała papryka czerwona (lub pół większej), pokrojona również drobno
3 łyżki oliwy z oliwek, nie z pierwszego tłoczenia!
2 ząbki czosnku, rozgniecione
1 ziemniak pokrojony w małą kostkę (około 1cm x 1cm)
3 pomidory pokrojone w kostkę( ja użyłam 3 pomidorów z puszki, bez skórki)
szczypta chili
łyżeczka cukru
suszona bazylia około ½ łyżeczki
świeżo mielony pieprz
200ml białego wina
sos rybny – ilość według uznania( ja użyłam około 2 łyżek rybnego sosu ostrygowego)
około 250g filetu ze świeżego łososia
filiżanka mrożonych  krewetek koktajlowych
natka pietruszki do ozdobienia przed podaniem
około 1 litr wody
Na rozgrzaną na patelni lub w rondlu oliwę wrzucamy posiekaną cebulę, marchew i paprykę. Dusimy około 5 minut uważając, żeby się nie przypaliło. Następnie wlewamy wino, dodajemy chili, czosnek, bazylię, cukier  i pieprz i dusimy razem około 5 minut.
Dodajemy pokrojonego ziemniaka i dalej dusimy. Ziemniak powinien być przykryty płynem, więc  jeśli trzeba, dodajemy nieco wody.
Po kolejnych 5-10 minutach dodajemy pokrojone pomidory i dalej dusimy. Gdy ziemniaki będą miękkie dodajemy  resztę wody , a gdy zawrze dodajemy rybę. Gdy ryba będzie gotowa delikatnie dzielimy ją na kawałki, dodajemy krewetki  wcześniej przelane wrzątkiem lub rozmrożone. Krewetki dodajemy prawie na samym końcu, ponieważ długo gotowane twardnieją i kurczą się. Dodajemy sos rybny i gotujemy jeszcze przez kilka minut.  Ja nie soliłam więcej zupy, bo sos rybny jest już wystarczająco słony. Oczywiście można posolić, jeśli wolicie dodać mniej sosu rybnego, albo jeśli dużo solicie.
Gorącą zupę posypujemy siekaną natką i  podajemy ze świeżym pieczywem. Ja polecam tu sztanglę chłopską z piekarni Pawlaka, ale świeża bagietka będzie również pasowała!

Ciasto z melasą i orzechami laskowymi, czyli miły akcent lata w środku zimy

Brak komentarzy

Mimo, że bardzo lubię gotować i nigdy nie trzeba specjalnie mnie do tego namawiać, są takie dni, że mam na gotowanie szczególną ochotę. Do takich należą chwile, kiedy mam wykonać jakąś bardzo niechcianą pracę, wtedy udaję – sama przed sobą – że właśnie MUSZĘ coś ugotować albo upiec. Usiłuję w ten sposób, choć na chwilę, odwlec to niechciane zajęcie.
Tak było i dziś, kiedy zamiast uczyć się postanowiłam, że zrobię coś znacznie milszego – upiekę coś!
Zakupiony wczoraj pękaty słoik melasy z trzciny cukrowej nie pozostawiał wątpliwości, co to będzie.
Bardzo prosta receptura, choć parę składników niezbyt popularnych jeszcze u nas. Ale warto spróbować, jeśli jesteście łasuchami i do tego znudziły Wam się już świąteczne serniki i szarlotki.

Ciasto z melasą i orzechami laskowymi

będą Wam potrzebne następujące składniki:

łyżka mąki pszennej
łyżka mąki kukurydzianej
50 g masła
50 g melasy z trzciny cukrowej ( do kupienia w sklepach ze zdrową żywnością )
300g Golden Syrup ( dostępny j.w.)
¼-½ łyżeczki soli
2 jajka
łyżeczka esencji waniliowej naturalnej, ostatecznie cukier waniliowy.
150g orzechów laskowych grubo posiekanych i wyprażonych na suchej patelni (pewnie można użyć też innych orzechów, ale nie ukrywam, że od laskowych jestem uzależniona)
porcja ciasta francuskiego do wyłożenia dna i boku tortownicy o średnicy około 20cm. Ja użyłam około połowy z 275 g opakowania ciasta francuskiego o obniżonej zawartości tłuszczu – bo takie tylko było w sklepie:-)

Im większa średnica tortownicy, tym niższe będzie ciasto z tej ilości składników. Ja nie lubię całkiem płaskich ciast, więc wybieram mniejszą średnicę.
Włączamy piekarnik i rozgrzewamy do 220stopni
Na patelni z grubym dnem, albo w rondlu rozpuszczamy masło. Dodajemy jedną i drugą mąkę i sól. Mieszamy, żeby było gładkie, dodajemy esencję waniliową , kiedy zawrze odstawiamy, żeby wystygło.W osobnym naczyniu ubijamy jajka, bez przesady. Jak będzie bardzo dużo piany, to trudniej potem będzie połączyć z masą melasową.Siekamy grubo orzechy i prażymy na suchej patelni uważając, żeby się nie przypaliły, bo będą gorzkie.
Do wystudzonej nieco masy melasowej dodajemy jajka i dokładnie mieszamy, żeby powstała jednorodna masa. Dodajemy wyprażone orzechy i dalej mieszamy.
Wycinamy z ciasta okrąg o średnicy dna patelni , taki sam wycinamy z papieru do pieczenia.Wykładamy dno tortownicy najpierw papierem, potem kładziemy  ciasto. Wycinamy paski z ciasta, którymi wykładamy obręcz tortownicy. W przypadku 20cm tortownicy u mnie paski miały około 3 cm szerokości.Do tak przygotowanej tortownicy wlewamy masę melasowo-orzechowo-jajeczną.
Wkładamy do nagrzanego do 220 stopni piekarnika na około 10 minut, następnie zmniejszamy temperaturę do około 170 stopni i pieczemy jeszcze około 30 minut. Ważne, żeby wierzch się nie przypiekł zbyt mocno, bo będzie gorzki.

Ciasto jest niesamowite i wcale nie za słodkie, jak mogłoby się wydawać.
Zapach melasy, w którym tonęła cała kuchnia podczas pieczenia, przywiódł wspomnienie zeszłorocznych wakacji na Jamajce, czyli w ojczyźnie rumu.
Do produkcji rumu jamajskiego , słynnego na całym świecie, używa się właśnie melasy. Jej charakterystyczny zapach poznaliśmy z moim Mężem podczas zwiedzania najstarszej i najsłynniejszej jamajskiej destylarni, w której rum produkuje się od XVII wieku. Zapach melasy z trzciny cukrowej obecny był tam wszędzie…

W środku okropnie mroźnej polskiej zimy kawałek ciasta będący wspomnieniem Jamajki, gdzie temperatura nie spadała poniżej +30 stopni , jest szczególnie pyszny!

Brak komentarzy
Witajcie na moim blogu!
Dość długo zastanawiałam się, jak on ma wyglądać i…właściwie czemu ma służyć?
Tyle ostatnio namnożyło się blogów i stron kulinarnych, że z pewnością niełatwo wymyślić coś nowego, oryginalnego i do tego poczytnego!
Nie chcę wcale przekonywać Was, że mój blog jest szczególny i lepszy niż inne. Chcę Wam w nim po prostu opowiadać o moim gotowaniu, podsuwać pomysły i może czasem coś poradzić.
Sami zdecydujecie, czy warto tu zaglądać.
Chciałbym tu stworzyć coś na kształt „pogotowia kulinarnego”.
Taką szybką pomoc w sytuacjach podbramkowych, kiedy za progiem stoją już goście, a Wy nie macie pomysłu na kolację. Myślę, że z czasem powstanie tu spora baza przepisów na małe i większe smakołyki, na szybkie dania i bardziej pracochłonne menu na imprezy.
Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcecie podzielić się ze mną Waszymi opiniami na temat tego bloga.
No to tyle wstępu i teraz już pora zabrać się do roboty!

Basia


Facebook

Likebox Slider for WordPress